Maciej Żabiński - Kos - Recenzja.

Maciej Żabiński - Kos - Recenzja.
TEKST ZAWIERA SPOILERY.
Jako człowiek interesujący się historią i ślepo wierzący, że polskie kino kiedyś odzyska jakość słusznie minionych czasów PRLu, wieść o tym, że tworzony jest film o wodzu Insurekcji Kościuszkowskiej w pierwszej chwili przyjąłem z entuzjazmem - wszakże kolejnych produkcji o Powstaniu Warszawskim i innych katastrofach najnowszej historii Polski miałem już dosyć. Co prawda pojawiły się w ostatnich latach również opowieści o Legionach, ppsowskiej działalności Ziuka-Piłsudskiego czy nieco starsze o wojnie polsko-bolszewickiej, aczkolwiek były tworzone według tego samemu schematu, aż chciałoby się powiedzieć, że na jedno kopyto, ciekawość więc była ogromna.
Oczekiwania.
Cofnięcie się w czasie aż tak daleko względem normy powinno dać twórcom pole do popisu, możliwość oderwania się od wytartych ścieżek poprzednich "dzieł kultury", które zaczynały już nieco bardziej przypominać łańcuchy, prawda? Może właśnie tego potrzebuje polskie kino, a po sukcesie cudownego dziecka roku minionego będziemy świadkami powiewu nowej świeżości, jakości, polotu i finezji w tym smutnym jak poziom merytoryki polskiej pipiprawicy przemyśle kinematograficznym. Z tym, że co jeśli będzie wręcz przeciwnie? Przed premierą słyszałem wiele głosów dotyczących tego, co ma w sobie ten film zawierać, oczywiście głównie od osób, które nawet nie myślały pójść potwierdzić bądź rozwiać swoje przypuszczenia. Od swoich znajomych zarówno z prawicy, jak i z lewicy słyszałem opinie dające się streścić do proroctwa, iż będzie to tania propagandówka, nawet pomimo dwudziestu dwóch milionów złotych budżetu produkcji.
Główni bohaterowie.
Tytułowy bohater, czyli grany przez wiecznego aktora drugiego planu, Jacka Braciaka - Tadeusz Bonawentura Kościuszko, autorytet spiskowców, wódz i dyktator zbliżającego się narodowego zrywu przedstawiony został o dziwo w sposób realistyczny. Nie jest on nadczłowiekiem, którego nie można zabić, pomimo nieposiadania przywar nie wyróżnia się on z tłumu, nie ma wokół niego aury półboga, jedyne co dzieli go od innych to osobista legenda i jego czarnoskóry adiutant, któremu już nieco życzliwiej podarowano owej ponadprzeciętności. Drugim z protagonistów jest Ignacy Sikora, bękart umierającego pana swojej wsi, bezrolny chłop, człowiek dotknięty przez życie śmiercią swej matki w wieku dziecięcym, ofiara tortur z ręki swojego starszego przyrodniego brata, prawowitego dziedzica ojcowizny. Gdy ojciec na łożu śmierci wyznaje mu, że spisując testament o niego zadbał, ten odbiera to jako zapowiedź uszlachcenia go, a czego jako analfabeta sprawdzić nie może, ucieka więc z nim w świat i w ten oto sposób rozpoczyna się ciąg wydarzeń doprowadzający do spotkania obojga bohaterów. W tej roli znany z "Bożego Ciała" Bartosz Bielenia.
Drugi plan.
Bohaterowie pomocniczy są definitywnie główną zaletą tego filmu, stanowią elementy zgodnie z, bądź, pomimo woli autorów nieco komediowe, posiadają najwięcej głębi, niejako prowadzą fabułę gdy główni bohaterowie odpowiadają na okoliczności. Aby nie przedłużać tej recenzji ponad potrzebę skupię się tu głównie na trzech, choć wielu więcej byłoby godnymi opisu. Najważniejszą z nich jest Domingo, były niewolnik, adiutant naczelnego protagonisty, który choć nie zna języka polskiego postanowił wybrać się do kraju z "Kosem" w celu pomocy w przygotowaniu gruntu pod rewolucję narodową. Na ekranie został przedstawiony jako dobroduszny, wytrzymały, sprytny i utalentowany w korzystaniu z zarówno broni palnej, jak i białej. Statusu figury satyrycznej dodaje mu fakt, iż aktor grając człowieka wychowanego na plantacji trzciny cukrowej na terenie dzisiejszego Haiti cały czas posługuje się slangiem z czarnych gett południowych stanów USA. Następną z wymienionych musi być postać rotmistrza strzelców konnych, Dunina, głównego antagonisty, który zasługuje tu na szczególną uwagę - człowiek ten, z perspektywy widza karykaturalnie wręcz zły, będący przebiegłym tropicielem i specjalistą w posługiwaniu się szablą, momentami zanurza się raz to w rolę stereotypowego w świadomości polskiej Rosjanina-szowinisty, może i prostaczka wspominającego co się mawiało u niego w gubernii, a raz to pokazując kunszt swojego umysłu potrafi zabłysnąć celną uwagą dotyczącą stawiania własnego honoru ponad dobro Ojczyzny w naszym narodzie lub rozgrywać partię szachów 5D z resztą bohaterów zebranych na "stypie". To wszystko jednak nieco łagodzi fakt, że Robert Więckiewicz w tej roli nie posługuje się nawet językiem rosyjskim, a mieszaniną tego języka z polskim, miejscami zapominając nawet o prawidłowym wykonywaniu wschodniego akcentu. Ostatnim z wymienionych jest Stanisław - brat Ignaca, drugi z naczelnych antagonistów, dziedzic wsi wracający z nauk w stolicy, z jednej strony sadysta liczący się jedynie z własnym dobrem, z drugiej strony ubrany w strój na wzór francuskiej mody dla ówczesnej arystokracji i jak gdyby zniewieściały w każdym swym ruchu, co oczywiście odpowiada realiom tamtych czasów, jednakże z perspektywy XXI wieku i wielokrotnego podkreślania tego bardzo konkretną gestykulacją jest to niewątpliwie element satyryczny.
Konteksty.
Jakże właściwe po zapoznaniu się z materiałem dowodowym wydają się być słowa producentki, Anety Hickinbotham, według których miał to być "film z historią w tle", a głównym celem twórców była "zabawa konwencją" w celu stworzenia "historycznego kina akcji". Jednocześnie obraz ten próbuje na siłę wkomponowywać się w dzisiejsze realia polityczne czy też walki na metaforycznych barykadach idei. Z tego właśnie powodu świat pańszczyzny i poddaństwa chłopów zostaje opisany w sposób jednoznacznie zgodny z perspektywą wynikającą z serii "Ludowej Historii Polski", co jako zwolennikowi tego nurtu nie przeszkadzałoby mi zbytnio, gdyby nie scena dosłownego porównywania blizn między byłym niewolnikiem, a zbiegłym ze wsi chłopem, co oczywiście symbolicznie przedstawiać ma uniwersalizm walki przeciwko ciemiężycielom o wolność uciśnionych, a co w praktyce jest próbą importu memów kulturowych zza oceanu oraz zabiegiem dość ciężkim do brania w pełni na poważnie. Oprócz tego mamy satyrę na polską zapalczywość w postaci szlachty żądającej powstania tu i teraz podczas sceny spotkania z "Kosem" w stodole, przedstawienie rosyjskiej konnicy jako efektywnie porównywalnej metodami działania i barbarzyństwem do Armii Czerwonej w pamięci naszych dziadków, bądź rosyjskiej w czasie wciąż trwającej inwazji tego państwa na Ukrainę oraz jakże zabawną scenę, gdy główny bohater zabijając rosyjskiego dowódcę przedkłada mu ikoniczną już frazę "idi na huj", co wydaje się na wskroś przerysowanym i wepchniętym jakby na siłę. Do tego przypomnieć warto wydarzenia z karczmy, gdzie najpierw pijany szlachic znęca się nad zbiegłym chłopem oraz molestuje jego siostrę, co później kończy się rebelią włościan i samosądem nad herbowymi. Choć niewątpliwie miłe to dla oka zanurzonego w fabule widza, to jest to dość tanie zagranie ze strony autora scenariusza i zostało to rozwinięte w niezbyt wysublimowany sposób. Pod znakiem zapytania zostaje tylko jedna scena, na której osobiście najbardziej się zawiodłem, czyli pojedynku Ignaca ze Stanisławem, w którym "machający [sztorcem od kosy] jak cepem" protagonista nie jest w stanie stawić wystarczającego oporu swemu bratu, jednakże gdy ten drugi ostatecznie wygrywa wbijając mu szpadę w klatkę piersiową, pierwszy ostatkiem sił rewanżuje się mu tym samym. Nie ma szczęśliwego zakończenia, nie ma złego zakończenia, obie strony przegrywają batalię i zostają z niczym. Niby symboliczne i można to podpiąć pod nawoływania do jedności w obecnie wciąż pokłóconym narodzie, a jednak w szerszym kontekście filmu jest to absolutnie antyklimatyczne.
Inspiracje.
Trudno nie odnieść wrażenia, że to, co dało się zobaczyć na ekranie wydaje się znajome, miejscami w postaci lekkiego deja vu, a czasem dając wrażenie bardzo silnej inspiracji Hollywood. W trakcie seansu wielokrotnie pojawiała mi się w głowie jedna myśl - "przecież to śmierdzi Tarantino". Sama "stypa" prosi się o porównania do wizyty doktora Schultza wraz z Django u Calvina Candy'ego, flashbacki do biczowania Ignaca można odnieść do podobnych sekwencji z opowieści tego drugiego o Hildie, postać Dunina posiada wiele cech wspólnych z Hansem Landą, nawet pierwszą scenę ucieczki chłopa przed trójką goniących go szlachciców, to znaczy łaskawym okiem patrząc, podpiąć można pod ucieczkę Shoshany z domu francuskiego rolnika na podobnym etapie Bękartów Wojny. Po zakończeniu seansu zaktualizowałem więc swój stan wiedzy o reżyserze i faktycznie nie ukrywa się on z fascynacją tym zagranicznym twórcą. Jeszcze wydarzenia z karczmy lub nawet i cała historia może być luźno inspirowana wydawanymi rok rocznie w USA filmami o niewolnikach, ich życiu oraz buntach przeciwko właścicielom plantacji. W efekcie film ten jest festiwalem liberalnie pospinanych ze sobą różnych inspiracji kinem amerykańskim, przełożonym na warunki Europy Wschodniej w trochę wcześniejszym okresie niż to, na czym był wzorowany. Czy jest to właściwy kierunek? W mojej opinii raczej nie, lecz sztuka rządzi się swoimi prawami, więc na dwoje babka wróżyła.
Ocena końcowa.
Pomimo miejscami dość chłodnego opisu muszę przyznać, że osobiście film ten nie wywarł na mnie aż tak negatywnych wrażeń, aczkolwiek wydaje mi się, iż nie z tych przyczyn, o które chodziło autorom. Choć przez zainteresowania czy światopogląd powinienem być przynajmniej pozytywnie nastawiony i doceniać jakiekolwiek próby podejmowania tematu, a jak na rodzime warunki również nowatorskie podejście do filmów historycznych, które będąc wszakże o różnym nacechowaniu, lecz zawsze patriotycznym wydźwięku, spełnia jakkolwiek swą rolę siania ziaren ciekawości względem historii naszego narodu czy krzewiąc przywiązanie do niego, to jego potencjał do wygrywania serc i dusz oceniam na minimalny. Jednym z plusów filmu jest brak pchanego na siłę wątku romantycznego, którego tu definitywnie nie potrzeba, a który w innych filmach tego typu tworzonych w naszym kraju zwykle wpisany jest w fabułę bez ładu i składu. Inną zaletą obrazu jest brak nietykalności bohaterów, których da się zranić, których nie chroni tarcza historii aż do samej końcówki dzieła, kiedy to ostatecznie uchodzą z życiem jak gdyby cudem, który według standardów zachodnich produkcji musiał się wydarzyć, co nie do końca wpływa korzystnie na mój odbiór tej opowieści. Natomiast wymienione przeze mnie w sekcji kontekstów zabiegi sprawiły, że musiałem nieco zgodzić się z moimi znajomymi wieszczącymi niezbyt wywindowanej jakości propagandową produkcję, aczkolwiek kilka razy musiałem się powstrzymywać od wybuchu szczerego śmiechu, przez co nie uważam tego czasu i pieniędzy za straconych. Osobiście byłbym skłonny polecić ten film jako komedię, jako porażający film akcji godny lat 90. już niezbyt.